a brat z bratem muszą. Choć, parole d’honneur, panie mecenasie, na to szczęście nie czyhałem wcale, ot tak, Pan Bóg mi je dał za cnoty moje... Bo jużciż... choć wielki łajdak ze mnie, czemu wiem, że pan brat mecenas nie zaprzeczy... ale przy panu... jak anioł wydam się biały! — Panu mecenasowi pilno wyjść? nieprawdaż? dodał spokojnie Wilmuś — ale za pozwoleniem... proszę o chwilę rozmowy... bo mi się nie prędko trafi zręczność podobna...
— Puszczaj mnie! czego chcesz! czego? grobowym głosem, zdławiony strachem odezwał się mecenas. Co to? rozbój?
— Ale nic nie chcę, odparł Wilmuś, który kija dobył z za siebie — nic... a rozboju czynić ani mi w głowie... kijbym powalał i rękę na tobie... Wyjdziesz cało — bądź spokojny... Wypędziłeś matkę, wyparłeś się jéj, mnie... jużby chyba Pana Boga nie było, żeby cię za to diabli nie wzięli. Po cóż ja mam im służyć, lub ich wyręczać? Nie miałbym roboty! tfu...
— Puszczaj mnie! powtórzył mecenas.
— Chwilkę... puszczę... nie tknę, bądź spokojny... chcę ci tylko powiedzićć, że matki nie zobaczysz więcéj. Powinno cię to ucieszyć? nieprawdaż? że ja Wilmuś, ubogi wyrobnik, wziąłem ją ztąd, i nic nie chcę od ciebie... utrzymam ją karmiąc krwią i potem, a nie pozwolę, żeby żyła na twojéj
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/206
Ta strona została skorygowana.