gościowi, który o mało na widok jéj się nie cofnął.
Na małém skurczoném ciele, wciśnięta między wystające wysoko ramiona osadzona była głowa i twarz nadzwyczaj długa a ogromna, blada, straszna, tém bardziéj olbrzymiejąca że karłowata postać ledwie dwa razy była większą od téj maski. Rysy odpowiadały wyrazowi postaci. Świeciły oczy na żółtéj przestrzeni bez rumieńca, wśród któréj jak cięciem pałasza rozrąbane zdały się usta szerokie opadające w dół, z ledwie dostrzeżonemi wargami. Wystająca naprzód broda, jeszcze poczwarności dodawała fizyognomii. Chustka narzucona kryła czoło i całe ciemne, liche, brudne ubranie. Chustkę tę gorączkowo poprawiały nieustannie dwie ręce wielkie o długich niezmiernie palcach.
Wskazała mecenasowi krzesło nie mówiąc słowa, a sama zajęła drugie.
Szkalmierski patrzył na nią, czekając może poczęcia rozmowy, ale panna Felicya milczała trochę zmieszana a może i gniewna. Brwi jéj ściągały się i na czole występowały dwa fałdy groźne, które je prostopadle przecinały.
— Wszak z panną Felicyą Wurmer mam zaszczyt mówić?
— A tak, suchy ozwał się głos.
— Jestem mecenas Szkalmierski.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/217
Ta strona została skorygowana.