W pośrodku plac pełen siana, słomy i błota wyobrażał rynek. Do pałacu jechać było zapóźno, a nocować w zajeździe lubelskim niepodobna, mecenas więc postanowił dnia doczekać na kanapie w podróżnych pokoju na poczcie, gdzie go sen zmorzył, pełen mar i widzeń gorączkowych.
Gdy się przebudził po nieznośnéj nocy, dzień już był dobry, zdziwił się niezmiernie że przed pocztą stał powóz przysłany po niego z pałacu.
— Ale jakżeście mogli wiedziéć że ja przyjadę? zapytał woźnicy.
— Albo ja ta wiem, odparł wąsaty woźnica z fajeczką w ustach, bez ceremonii przez ramię mu odpowiadając. Jaśnie pan jeszcze wczoraj dysponował, coby posłano na pocztę.
— To rzecz osobliwsza! rzekł zbiérając się do powozu mecenas — przeczucie serca baronowéj, czy jasnowidzenie Albiny.
Rad wszakże że się z poczty uwolni, pojechał do pałacu.
Mimo bardzo rannéj (jak na pałac) godziny, w pałacu znalazł baronowę w nader miluchnym negliżu żałobnym, która obie bieluchne rączki wyciągnęła ku niemu i uśmiéchnęła mu się mile, nader mile, prowadząc go do swoich pokojów, gdzie już była kawa gotowa.
Była wesoła, rada i razem jakby nieco zakłopotana, na twarzy jéj przelatywały chwilami jasne
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/233
Ta strona została skorygowana.