Prezes się nie zjawiał, ubrany więc nareszcie Szkalmierski po dziesiątéj już udał się do pałacu. Wszedł do salonu i w progu mało nie osłupiał.
Nie było w nim nikogo prócz baronowéj w fotelu, a obok niéj poufale obejmując jego poręcze, siedział ów wczorajszy nieznajomy ze stawickiéj stacyi pocztowéj.
Mecenasowi zrobiło się źle, mdło i musiał użyć całéj potęgi jaką miał nad sobą, by nie okazać zbytniego pomieszania.
Przyszło mu na myśl w téj chwili wszystko co paplał tak niepotrzebnie, pijąc owe doskonałe bordeaux i ironiczne „do zobaczenia“ na które tak ruszał ramionami.
Nieznajomy miał uśmiéch dziwny na ustach, kręcił wąsa i odezwał się, spoglądając na mecenasa.
— Chére amie, chociaż jesteśmy już na pół znajomi, poznaj nas urzędowie z panem mecenasem.
— Pan rotmistrz Zawała, pan mecenas Szkalmierski, tłumiąc uśmieszek odezwała się baronowa.
Że Szkalmierski wolałby być w téj chwili nie wiedziéć gdzie, to pewna, ale poszanowanie samego siebie nie kazało tracić przytomności, przybrał minę wesołą. W duszy wszakże jego, jak w repetyerze, biło mu ciągle jedno — a niechże was wszyscy porwą!!
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/238
Ta strona została skorygowana.