— Prawny i mocny, a mocniejsza od testamentu p. Felicya, na któréj wspomnienie przebiegają mnie dreszcze. Ręczę panu, że ta nie ustąpi. Zażalona do siostry ani z nią widziéć nie chce, ani słyszéć o niéj.
— Mój dobrodzieju, przerwał prezes jakże to wygląda? To jest nieszczęśliwa istota, może jabym ją do domu do siebie wziął. Jakkolwiekbądź zawsze to krewna, sierota nieboraczka, jéjby tu u mnie było jak u Boga za piecem.
Mecenas ręką tylko rzucił.
— Co? nie można? spytał prezes.
— Ani myśléć.
— Dlaczego? dlaczego??
— Ani byś jéj pan mógł ludziom pokazać, a zgryźliwa i zła!...
— No, toby sobie siedziała spokojnie, na osobności, przy wszystkich wygodach. Zawsze to familia, są pewne obowiązki, ja do niéj napiszę. Że ma żal do baronowéj, słusznie, bardzo słusznie, ale ta sobie wyjedzie ze swym amantem po ślubie. A że końca żałoby po ojcu czekać nie będzie, no, to ja ci ręczę.
Prezes chodził zamyślony.
— Takby było najlepiéj, jabym miał o niéj staranie, odetchnęłaby.
— Ale może i ta ma jakiego galanta? spytał.
Mecenas ironicznie się śmiać zaczął.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/241
Ta strona została skorygowana.