ale poważniejszym się stał i bywał często zamyślony.
— Wiész Wilmuś, rzekł do niego raz Tramiński, ja się aż boję taki ty jesteś teraz stateczny.
— A czegóż się jegomość boisz?
— Czy ty nie udajesz tego przedemną, bo nie może być żeby ten diabeł co w tobie tak długo siedział, tak nagle z ciebie wyszedł.
Wilmuś śmiał się.
— Myślisz jegomość że diabeł wyjechał? Nie, nie — siedzi on we mnie, tylko się z nim teraz drę, i nie daję mu się. Często mnie tak korci do wódki, że tylko zęby zacisnę, ale chlasnę piwska i... ścierpię.
— Trzymaj że się tylko! aby to długo potrwało.
— A no, póki zmogę. I żem ja to jegomości winien, że przychodzę powoli do rozumu — dodał całując go w rękę, niéma wątpliwości. Gdybym był tu nie zaszedł tamtego wieczora, Bóg wié coby było ze mną. Jegomościne to łajanie poskutkowało.
— Ale ba! zawołał Tramiński, ja w tém wszystkiém widzę tylko łaskę Bożą, a że nie rozumiem, to przyznaję się.
Wilmuś się uśmiéchnął.
— To tu rozumiéć albo nie rozumiéć? rzekł; prosta rzecz, biéda dojadła, przyszło opamiętanie.
Jak przyszło do przenosin — powiemy.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/245
Ta strona została skorygowana.