Szedł tak z głową spuszczoną do domu, gdy znowu naprzeciwko domu Leonarda, ku któremu mimowolnie oczy zwrócił, spotkał się z panną Teklą, ale tym razem szła ona prędko, nie oglądając się prawie na ciemne okna i zdając pośpieszać z powrotem.
Zobaczywszy jednak starego Tramińskiego, którego zbiédzona postać widomie świadczyła o stanie duszy, dziéwczę się powstrzymało.
— Co to panu jest? zapytała, podbiegając ku niemu — czyś nie słaby?
— Dobry wieczór pannie Tekli — słaby? nie, alem smutny, bardzo smutny.
— No — to pewnie komuś się coś niemiłego przytrafić musiało, odezwała się uśmiéchając, bo p. Tramiński zawsze więcéj się cudzą biédą trapi niż swoją.
Stary podniósł oczy z wdzięcznością na piękną dziéweczkę, która nigdy tak rozmowną nie była. Postrzegł także z podziwieniem i na jéj twarzyczce zmianę, zdawało się że odżyła i odmłodniała. Nie było na niéj tego wyrazu tęsknego, zrozpaczonego co ostatnim razem tak go wzruszył, ale młodości promyk grał na czole wypogodzoném.
— Bardzo się cieszę że pannę Teklę widzę w tak szczęśliwém usposobieniu, iż sobie ze starego żartujesz.
— Nie żartuje się z takich ludzi jak wy!
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/264
Ta strona została skorygowana.