— A cóżem to znowu za jeden, moja panno, rzekł weseléj, właśnie z takich co chodzą z łokciami wytartemi, w starym kapeluszu i pokrzywionych butach, najlepiéj sobie żartować, to co świeże i ładne, to się szanuje i kocha.
— Czyż pan możesz się skarżyć, że go nie kochają? spytała uśmiéchając mu się panna Tekla.
— Mogę, boć tak jest, nikt mnie nie kocha.
— No, to już znam jednego co pana bardzo, bardzo kocha.
— Dalipan, budzisz moją ciekawość? któż to taki? na miłość Bożą.
Tekla rozśmiała się żartobliwie.
— Nie powiem, nie powiem, odezwała się chichocząc.
— Czy i to tajemnica?
— O! i wielka!...
Ale stary się trochę rozweselił, szedł za panienką pośpieszając, chociaż mu nie uciekała.
— Nie masz waćpanna litości, zrobiłabyś staremu pociechę.
— Zgadnij pan.
— O! o! tego już zanadto! zawołał — zgadłbym kto mnie nie cierpi — ale kto mnie kochać może.
— No... a... jakże go tam nazwać? Pan Wilhelm.
— Nie znam jako żywo żadnego tego imienia.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/265
Ta strona została skorygowana.