Pobieżny ten przegląd listów w ogóle dał wypadek niemiły; mecenas odsunął się od stolika, rozsiadł w fotelu i głęboko zamyślił. Zdawał się czynić z sobą rachunek sumienia trudny i burzliwy.
Niekiedy wstawał, przechadzał się gwałtownie, zdawał nabiérać otuchy, odwagi, potém znów do fotela wracał, padał i bezsilny zamyślał. Walczył tak z sobą dosyć długo, gdy w tym nieszczęsnym przedpokoju, w którym Jacek straż trzymał, wśród najgłębszéj ciszy domu, dało się słyszéć drzwi stuknięcie, potém głośne pytanie.
— A przecież powrócił?
— Proszę pana, wrócił, ale słaby i nikogo nie przyjmuje.
— Co to słaby? słaby? idź mi zaraz i powiédz że Bartkowski przyjechał, rozumiesz. Przecież mnie przyjąć musi.
Jacek zmilczał jakoś, potém słychać było kroki nieśmiałe ku drzwiom, zakręcił klamką i wsunął głowę. Spojrzał na mecenasa.
— Prosić.
Drzwi rozwarły się szeroko i posuwistemi krokami wszedł mężczyzna niepoczesny, ubrany po wiejsku, twarz ospowata, włos czarny, kręcony, nos mały, usta szerokie, oczki jak u kreta — wyraz oblicza nie miły.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/275
Ta strona została skorygowana.