— No cóż? spytał stając przed mecenasem, podróżujesz, chorujesz.
— Okrótnie mnie zęby bolą, odparł Szkalmierski, podając mu rękę, (choć jako żywo miał zdrowiuteńkie).
— Wiész jak ja się na zęby leczę. Chrzan, pieprz, wódka, piołun, w moździerzu stłuc, dodać gorczycy i octu, twarz tém obłożyć, spuchnie, narwie i koniec.
— A! dziękuję — odparł mecenas — to końskie lekarstwo.
Bartkowski się rozśmiał. — U mnie tak — albo starosta albo kapucyn.
Popatrzył na gospodarza.
— Każ téż mi dać wódki i co przekąsić, przyjechałem do miasta, a w mieście nie lubię jeść ani pić, bo to zaraz gotowy grosz wyciąga. Tymczasem zwija mnie we środku.
Gospodarz zadzwonił na Jacka i dał mu znak.
Bartkowski tymczasem nakładał sobie krótką fajeczkę prostym czarnym, straszliwym tytuniem.
— A co, bratku, odezwał się, jabym te tysiąc co mi dziś przypada, rad był do serca przycisnąć.
— Jakto, dziś?
— Ósmy dziś.
— Dziś?
— Mówię ci, ale ja do wieczora poczekam.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/276
Ta strona została skorygowana.