u niego grosza można było dostać, ale im pilniéj było, tém go sobie kazał więcéj opłacać. Nie taił się z tém że korzystał z biédy, miał to sobie za chlubę i obowiązek.
Noc choć się wlokła na żółwiu, sen choć widziadła sprowadzał straszne, przeszły nareszcie — zadniało, zaterkotało, zagwarzyło, w domu się pobudzili wszyscy. Mecenas wstał. Ledwie się miał czas przyodziać, już w progu czekał nań Żłobek ze swym automatycznym ukłonem i wypomadowaną głową. Mnóstwo rachunków do opłacenia natychmiastowego nadciągnęło z nim razem. Szkalmierski poszedł obliczyć swą kassę, była bardzo niewystarczającą, ale w odwodzie pan Sebastyan. Liczył nań jak na cztery tuzy. Rachunki poszły na poobiedzie.
Dopiéro po ukończeniu mozolnéj narady z Żłobkiem, przyszło na myśl panu Szkalmierskiemu że może nie zastać w domu starego mieszczanina, że jak na przekorę gotów był, — jak to często czynił — wyjechać do piérwszéj stacyi naprzeciw partyi wołów.
Trzeba więc było radzić na wszelki wypadek inaczéj, aby kredyt utrzymać; zawołał Jacka, szepnął mu dwa słowa w ucho, pokazał boczne drzwiczki i dosyć niespokojny czekał.
W pół godziny maleńkie drzwi od garderóbki skrzypnęły, w izdebce przyległéj pokazał się czarny długi kaftan.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/279
Ta strona została skorygowana.