modlitewkę lub jednę cząstkę modlitwy. Książkę rozłożywszy na kolanach machinalnie, zaczynała litanią i piérwsze jéj wiérsze szeptała dzień cały. Stawała się dzieckiem niemal. Tekla musiała ją karmić. Wilmusia jakby niekiedy nie poznawała. Jednego dnia nie wstała z łóżka, doktór przyszedł, poruszał ramionami i dał Tekli do zrozumienia że on tu nie ma co robić.
Syn i ona nie odstępowali jéj łoża. Pod wieczór zdawała się ocucać, ale po to tylko, by płakać. Z ust jéj wyrywało się imię — Jasieńka.
Na usilne pytania i nalegania odpowiadała im łzami.
Na chwilę wyszedł był Wilmuś, stara zdawała się to słyszéć, podniosła się na łokciu, obejrzała trwożliwie i pochwyciła za rękę siedzącą przy niéj Teklę.
— Mój ty dobry aniele — rzekła — pójdź, błagam cię, do niego, proś, błagaj niech przyjdzie, bo ja umiéram, niech ja go pobłogosławię.
Tekla zadrżała; jéj pójść do tego człowieka, który ją równie jak rodzoną matkę odepchnął z nielitościwą wzgardą, ale możnaż było staruszce co odpowiedziéć, umiérającéj odmówić?
Położenie było trudném, Tekla sparła głowę na rękach — myślała.
Ale Mateuszowa trzymała ją drżącą dłonią i powtarzała ciągle:
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/296
Ta strona została skorygowana.