— Na rany Chrystusa, pójdź! powiédz mu, niech przyjdzie, chcę zdjąć to nieszczęsne przekleństwo z głowy jego.
— Pani, odezwało się dziéwczę, ale cóż powiéć Wilhelm?
— On nic nie powié, on ostatnią moję wolę poszanuje, powiédz mu idź.
Oddawna Mateuszowa nie zdobyła się na tyle słów i na taką woli energią; strasznego coś było w blasku jéj oczów, w drżeniu warg, w głosie, w ruchach niespokojnych. Oprzéć się jéj było niepodobna.
Tekla wysunęła się, biegnąc przeciwko Wilmusia który powracał.
— Panie Wilhelmie — co my poczniemy, matka, matka przed śmiercią domaga się go widziéć, wysyła mnie po niego, prosi was abyście nie przeczyli jéj tego.
— Spodziéwałem się że tak będzie — rzekł spokojnie młody człowiek — byłem tego pewnym. Ale jakże wy pójdziecie? a mnie tam do niego niepodobna.
— A! niepodobna i mnie! zawołała ręce łamiąc Tekla, a jednak — muszę,
— Nie, kochana panno Teklo. Nienawidzę tego człowieka i przyznacie mi, mam za co, ale wola umierającéj święta. Niech przyjdzie, zwiększy
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/297
Ta strona została skorygowana.