Jacek który nigdy jeszcze nic podobnego nie słyszał, tak się uląkł, iż nie zamknąwszy drzwi wpadł do salonu, w którym pięciu młodych urwisów siedziało nad kartami. Tym razem gospodarz był przy banku; zobaczywszy zbladłego sługę, a będąc po kieliszkach i obiedzie, zawołał nań:
— Czego chcesz!
— Ja, ja nic, ale tu czeka stary, stary Tramiński.
— Stary Tramiński! co mi tam stary Tramiński, powiedz mu niech idzie do stu tysięcy.
— Czego stoisz, trutniu jakiś?
— Ale on powiada że to interes w którym o życie chodzi i minuty niéma do stracenia.
Szkalmierski pobladł nieco, zawahał się.
— Idź, idź krzyknął ktoś z boku.
— Ale idźże.
Niepewien co go spotka, z tém uczuciem które przysłowie nasze tak dobrze wyraża, mówiąc że na złodzieju czapka gore, wyszedł Szkalmierski do sieni.
Widok Tramińskiego mógł go przestraszyć, stary ledwie się trzymał na nogach, oparty był o ścianę, blady jak ona.
— Cóż tam znowu? zapytał Szkalmierski.
— Matka twoja kona, matka kona! idź ze mną, chce cię widziéć.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/301
Ta strona została skorygowana.