— Mam sobie za obowiązek, rzekł stary nie zbliżając się do niego a trzymając przy drzwiach — oznajmić panu że za godzinę będzie pogrzeb.
— Pieniędzy jeśli będzie potrzeba dam, odparł Szkalmierski.
— A sam nie będziesz? spytał Tramiński.
Mecenas porwał się z krzesła, nic nie odpowiadając. Zżymał ramionami i burzył się.
— Tak! tegoby jeszcze potrzeba było, żeby tym plotkom dać pastwę, żeby mówili. Cóż ja dodam do pogrzebu? ja jéj nie wskrzeszę. Ja zapłacę za wszystko.
— Ale schowaj że swoje piéniądze, człecze bez duszy, przerwał oburzony Tramiński, jeśli ci serce nie mówi, ażebyś poszedł za trumną matki, téj świętéj niewiasty która ci przebaczyła, nie potrzeba tam i grosza twego. Niegodzien jesteś iść za tą trumną.
— Mości Tramiński! zawołał Szkalmierski, waćpan sobie pozwalasz....
Ale stary szydersko się uśmiéchnął, plunął z pogardą, pokazał mu pięść tylko i słowa już nie mówiąc, wyszedł.
Pociągnął się on wprost do żałobnego domu, przed którego drzwiami oparte o ścianę stało czarne wieko z krzyżem białym. Właśnie ludzie co nieść mieli na cmentarz ciało, nadeszli i zabiérano je na górę.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/305
Ta strona została skorygowana.