cych benedyktynę dla otrzeźwienia się i pokrzepienia po trudach. Ale nareszcie i najwytrzymalsi musieli pomyśléć o odwrocie; dzień był biały, z sąsiedniego ogrodu słowik się odzywał, dzwony po klasztorach na jutrznią do chóru wołały, ranek oblany rosą, wonny, obiecywał dzień prześliczny. Komornik dotrwawszy do końca, naładował kieszenie cukierkami i wyniósł się z tym spokojem ducha, jaki daje sumienne spełnienie wziętego na siebie obowiązku. Zataczał się nieco, ale to była wina bezsenności... zmęczenia...
W ogłuchłym nagle domu nastała cisza grobowa, a nie było oryginalniejszego widoku nad te ruiny uczty wczorajszéj, oblane blaskiem wschodzącego słońca.
Jacek przechadzał się wśród nich jak Volney na zwaliskach Palmyry, niekiedy stając z załamanemi rękami nad pomnikiem przeszłości, i ziéwając szeroko gdy westchnąć pragnął.
Talerze, półmiski, filiżanki, kielichy — w nieładzie rozrzucone opowiadały dzieje tego pamiętnego w rocznikach miasta wieczora. Butelki niemal wszystkie były próżne, mało w któréj zostało co na dnie, ale dużo szacownych płynów wysychało na podłodze, uronionych niebacznie.
Serwety zmięte, potłuczone szkło, powywracane i połamane krzesła, poszarpane firanki, kwiaty popodléwane herbatą, sofy namaszczone kremami,
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/322
Ta strona została skorygowana.