wróble stadami budziły się niespokojne, gderliwe, kłócąc się od otwarcia powiek.
Byłem oczarowany tém zbliżeniem się do natury, bo my ją mieszczuchy widujemy rzadko, chyba we śnie lub na obrazku. Przypomniałem sobie młodsze, na wsi spędzone lata, ojca, matkę, rodzinę — dworek nasz — wszystko co nigdy nie wróci — i płakałem.
Wtém gdy tak dumam, nad brzegiem rzeki słyszę szelest jakby się kto przez krzaki przedziérał. Byłem pewny że zwierz dziki, alem się nie zląkł — w takim stanie ducha, człowiek się niczego nie boi. Zdumiałem się tylko mocno. Patrzę, wysuwa się człowiek. Zrazu dziwnie mi się wydał — niósł mały węzełek pod pachą, szedł zwolna, oglądając się na wszystkie strony.
Dopiéro po chwili, wpatrzywszy się lepiéj — poznałem w nim mecenasa.
Był blady, wylękły widocznie, ciągle się jeszcze oglądał, patrzył w dal, zdawał się obawiać aby go kto nie wyszpiegował. Nie zobaczywszy wszakże nikogo, bo mnie zakrywały czeremchy, rozwinął prędko węzełek, porozrzucał odzież z niego na brzegu rzeki i — co najprędzéj uciekać zaczął.
W téj chwili uczułem taką wzgardę, taki gniéw szyderski, żem głośnym, okropnym, dzikim parsknął śmiéchem. Nie wiedziałem wcale że to
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/337
Ta strona została skorygowana.