Chcąc nie chcąc, musiano grę porzucić.
Za sypialnym pokojem otwarta salka jadalna jaśniała światłem, odbijającém się w kryształowych kieliszkach. Zastawa była pańska, wieczerza smakoszowska, dwa bażanty z piórami do góry po obu końcach stołu. W kącie cała baterya butelek w złoto, srebro i różne kolorowe czapeczki poubiéranych.
Gościom wszystkim, nawet tym co przegrali nieco, uśmiéchnęły się oczy, a niektórym zazdrością ścisnęły serca.
— Patrz tylko, rzekł radca do doktora po cichu, byłem nieraz u Potockich ale dalipan tak nie występują.
— Bo to panowie z antenatów, na zbytki nie ma jak dorobkowicze, odparł doktór — na obiedzie wolę być u bankiera co się o trzy grosze z ubogim kłóci, niż u księcia co jałmużnę daje. Miéj to sobie radca za prawidło: prawdziwy dostatek i państwo nie potrzebuje się z sobą popisywać, a bankruci zawsze występują.
— Bażanty! mruknął radca między zębami, z uśmiechem złośliwym, bażanty.
Inni może toż samo myśleli, powiedziéć nie śmiejąc — ale wesoło, siedli do stołu. Prezes który (brzuch okrągły nie kłamał) był raczéj obżartuchem niż smakoszem, dał sobie talerze napełniać, a jadł i pił za trzech.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/45
Ta strona została skorygowana.