— Mój mości dobrodzieju — nie żal mu dać buzi. Kapka, tokaj, jużem dawno takiego wina nie kosztował, nektar! ambrozya.
Podniósł oczy w górę. — Zapach, smak nieporównany.
Wszyscy się unosili. Doktór, trzymając w ręku kieliszek, szepnął radcy:
— Znam to wino, dziesięć rubli butelka, alem go jeszcze u mecenasa nie pił; występuje, występuje.
— To wszystko dla prezesa, odparł radca.
— Rozumie się, nie bez kozery.
Niektórzy tylko amatorowie pozostali jeszcze przy kieliszkach, inni powoli wysuwali się do piérwszych pokojów, kilku wyszło do domów. Węgrzyn z tacą i butelkami przejechał po sali i wzięto się znowu do gry, z nową ochotą i brawurą. Prezes tylko przeprosiwszy gospodarza, pocichutku przeszedł przeprowadzony przez niego do przedpokoju, gdzie zastał lokaja, ubrał się, obwinął chustką i aż na dół w jego towarzystwie dostawszy się, siadł do czekającego nań powozu.
— O interesie będę pamiętał, rzekł mecenas.
— I o jutrze, o jutrze, czekamy wieczorem na skromną kolacyjkę, szepnął prezes śmiejąc się, bo u mnie takich zbytków nie znajdziesz.
— Panie prezesie dobrodzieju, pośpiesznie dodał gospodarz — wié się kogo jak przyjmować.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/48
Ta strona została skorygowana.