trze. Wstawał, przechadzał się, zadumywał, siadał i widocznie zapomniał był o godzinie, miejscu i późnéj nocy. Godzina trzecia biła na jednym z wieżowych zegarów, gdy powoli drzwi sypialnego pokoju zaskrzypiały. Mecenas głowę zwrócił z wyrazem niecierpliwości i nieukontentowania, usta mu się ścisnęły, brwi namarszczyły.
Z sypialni słychać było chód powolny, bojaźliwy, jakby wahającego się kogoś czy mu wnijść wolno.
Szkalmierski z głową zwróconą ku drzwiom czekał, drżące ręce jego szarpały sznury szlafroka.
Przy świetle pozostałe w salonie lampy ukazała się we drzwiach postać kobiéty niemłodéj, z twarzą bladą, wychudłą, w ubraniu prawie ubogiém. Na głowie miała biały czepiec ze szlarkami... Szła oglądając się trwożliwie...
— Otóż masz, zawołał stłumionym głosem mecenas, a to skaranie Boże. Jéjmość mnie chcesz zgubić widocznie, tyle razy prosiłem!! Co ludzie pomyślą! co pomyślą!!
Stara bojaźliwie błagający nań wzrok obróciła.
— Mój Jaśku, rzekła — czyż mnie już ciebie nigdy widziéć nie wolno, nigdy z tobą pomówić, nigdy.
W głosie jéj był płacz prawie, mecenas się zżymał, przybliżył cichemi kroki i zawołał śpiesznie, gniewnie, niecierpliwie.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/50
Ta strona została skorygowana.