— Któż się ma domyśléć? co za strach? spytała płacząc matka; jaki ty Jasieńku niecierpliwy i nielitościwy dla mnie.
— Przecież się matki nie wyrzekam, zawołał opryskliwie mecenas, pamiętać o niéj będę, zobaczę się — ale tu mieszkać razem dłużéj — nie! nie!
Stara ręce załamała.
— Zlituj się ty nademną — rzekła ze łzami — już ci poprzysięgnę że nie przyjdę nigdy, że czekać będę póki zechcesz, że milczéć będę, że nie obejrzę się, nie zdradzę niczém, ale mnie nie wypędzaj! niech ja choć twój głos słyszę, choć zdaleka cię zobaczę, mój złoty Jasieńku, ty jesteś chlubą moją, życiem mojém, światem, wszystkiém... zabiłbyś mnie, bobym tego nie przeżyła.
— Tak to się mówi — gniewnie zawsze odparł Szkalmierski — ale to darmo, predzéj czy późniéj to nastąpić musi, bo sekret by się wydać musiał, a ja jéjmości powiadam że mnieby to zwichnęło i zgubiło.
Matka milczała, szlochając z głową spuszczoną. Mecenas także zamilkł na chwilę.
— Dopóki ja sam, rzekł, mojéj przyszłości nie mogłem rozrachować, mogłem to cierpiéć, ale dziś, dziś mi się przedstawia taki widok, takie szczęście, taka nadzieja, że jéj bez wahania trzeba wszystko poświęcić.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/53
Ta strona została skorygowana.