— Kiedy właśnie ja téj muszę żądać, to nic nie pomoże. Póki tu matka jest, choć tego łajdaka gdzieś już szczęściem licho wyniosło na złamanie karku, ale nużby wrócił, nużby mi tu do matki wlazł, nużby mi awanturę zrobił, to do niego podobne.
Mecenas rozogniony, żywo począł chodzić po izdebce. Staruszka milczała.
— Wiész, że on już do mnie nie przyjdzie, rzekła smutnie, poco to mówiąc serce mi krwawisz? Biédny chłopiec przepadł i jego trzeba było tobie poświęcić, a kto wié?
— Co? kto wié? szubienica go czeka; że gdzie indziéj zginie a nam wstydu nie zrobi, to lepiéj. Czy jeszcze i po nim matka będzie płakać?
— Ale nie płaczę, zamilkła stara.
— Bądź co bądź, dodał mecenas, co musi się stać późniéj, lepiéj teraz zrobić póki czas. Najmę mieszkanie, każe urządzić, będziesz matka miała wygody, wypłacę pensyą regularnie, tylko jedno sobie wymawiam, żeby mi tu jéjmościna noga w progu nie postała. Ja, gdy będę mógł, przyjdę, gdy będzie potrzeba, ale do mojego domu...
Blada twarz staréj jeszcze z wyrazém bólu, wymówki niemego jęku podniosła się ku synowi drżąca wyciągnęła ręce, mecenas ruszył ramionami.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/56
Ta strona została skorygowana.