— Inaczéj być nie może, niéma co i mówić o tém.
— Jasieńku! złoty mój Jasieńku.
Szkalmierski był zniecierpliwiony.
— Niechże bo jéjmość pamięta, że od tego moja przyszłość, wszystko moje zawisło. Jestem twardy nieubłagany, to prawda, mogę się wydawać niewdzięcznym, ale to koniczność położenia, bo piérwsza powinnaś zrozumiéć, powinnaś tego żądać, a nie mnie doprowadzać do ostateczności, żebym ja sam musiał ją do tego skłaniać.
Boleść matki była tak wielka, tak ciężka, że się już w słowach wyrazić nie mogła; niewieście serce we łzy i szlochanie się rozlało. Podparłszy się na dłoniach płakała biédna, zakryła oczy, a złoty Jasieńko popatrzywszy chwilę, nie rzekłszy jéj nawet pociechy wyrazu, zamruczał coś tylko niezrozumiale i stuknąwszy drzwiami wypadł z izdebki.
Dopiéro uderzenie to obudziło nieszczęśliwą, obłąkany podniosła wzrok i zobaczyła że syn zniknął. Któż zgadnie co się działo w sercu zranioném? Zwróciła się ku obrazowi Chrystusa, Ecce Homo, wiszącemu na ścianie, razem z Matką bolesną i załamawszy dłonie, jakby mimowoli wyjąknęła.
— Karzesz mnie Boże jedném dziecięciém, zato żem drugiemu matką być nie umiała. O straszne wyroki Twoje!
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/57
Ta strona została skorygowana.