pna twarz chłopca wyjaśniła się na widok Tramińskiego i po swojemu zaczął żartować.
— A cóż twoja noga?
— Gniewa się jeszcze na mnie a ja na nią, ale z tego nic nie będzie i od szpitala się wykręcę, rzekł chłopak; dziesiątkę jegomościną zjadłem, ani śladu, i wodą popiłem. Suchedni!! westchnął.
— Ale cóż ci się stało żeś czytał i co u licha czytałeś? spytał stary.
— Z tego się dobrodziejowi wytłumaczę, rzekł chory — okrutnie było nudno, myślałem że szczękę wywichnę ziéwając. Zszedłem na dół na jednéj nodze żeby co zjeść, powróciłem, ale daléj się wywlec nie było sposobu. Tu znowu do jegomościnych salonów gości sprowadzać nie godziło się, siedziałem jak na pokucie. Przypomniałem sobie rekolekcye szkolne przed wielkanocą. W końcu na ziemi, o tu, rozplasłą książkę znalazłszy, musiałem czytać. Zrazum się męczył, bom się odzwyczaił, ale powoli mnie ten łgarz zajął, bo że łże, z pozwoleniem waszém, to łże, ale ładnie, bardzo ładnie, ho! ho!
— Cóż to było?
— Robinson Kruzoe.
— Podobał ci się? spytał uśmiéchając się Tramiński.
— A no, zaciekawił, alem więcéj potém myślał niż czytał.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/65
Ta strona została skorygowana.