— No, idź spać, rzekł Tramiński.
I na tém się tego dnia skończyło.
Nazajutrz rano gdy miał stary kancelista wychodzić, Wilmuś już stał na nogach obu, w butach, nie przypomniał mu nic, pocałował w rękę i prosił się na kilka godzin do miasta.
— Mój Wilmuś, byleś znowu co nie spłatał.
— Parole d’honneur! verbum nobile! śmiejąc się białemi zębami zawołał chłopiec, wódki ani powącham, burdy nie pocznę, wrócę w stanie niewinności.
— Ale po cóż ci się włóczyć?
— Proszę jegomości — to wiadomo, każda Teresa ma swoje interesa, muszę i ja zajrzéć do mojego plenipotenta.
Tramiński zniecierpliwiony plunął.
— Ty zawsze musisz bredzić.
I tak się rozeszli.
Wilmuś wychodząc z kamienicy, w bramie opatrzył starannie swój kostium, ale rachunek garderoby przekonał go że przy największéj sztuce trudno ją było uczynić choćby znośną. Czapka nosiła na sobie całą swą przeszłość wyrytą plamami i dziurami, niezręcznie połatanemi, surdut był w stanie opłakanym, guziki w dymisyi prócz jednego, spodnie dożywały burzliwéj swéj egzystencyi, o butach nie było co mówić. W istocie był to wizerunek butów tylko niegodzien tego nazwiska.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/73
Ta strona została skorygowana.