— Zlituj się Wilmuś, idź pracuj, tylko nie tu, nie tu, on cię zgubi, on nie jest zły, ale jego Bóg stworzył na pana, i do tego już dojść musi.
— Naturalnie, rzekł chłopiec, a gdybyśmy mu — matka czy brat stanęli na drodze, to nas bez litości podepce.
Matka zamilkła.
— Dawnoś ty tu? zapytała po przestanku.
— Dwa dni leżałem chory, a byłbym głodny gdyby nie litościwa dusza. Spojrzcie na mnie, a pytać nie będziecie potrzebowali jak mi jest, jedna koszula podarta, i ot co na grzbiecie. Ale matuś, nie frasujta się o mnie. Wilmuś ani jego ani niczyjéj łaski nie zapotrzebuje, ustatkuje się i na chléb zarobi.
— Wieleś ty mi to razy obiecywał.
— A no — alem wam nie był potrzebny, popchnęliście mnie.
— Nie ja! nie ja! zawołała matka, on — toć musiał — boś mu wstyd robił.
— No nic — Bóg go osądzi. Teraz inaczéj jeśli matkę z domu wygna. Ja tu muszę pozostać i pokażę mu — dodał podnosząc pięść, że my go nie będziemy potrzebowali, a on się nas bać będzie musiał. Zobaczemy!!
Matka zadrżała.
Strona:Złoty Jasieńko.djvu/78
Ta strona została skorygowana.