— A ja ostatnie! — zawołał J.T. Maston.
— Wszystko to przyjdzie — odpowiedział inżynier, — a wierzcie mi, panowie, że sto dolarów kary za każdą dobę do chwili, gdy księżyc znajdzie się znowu w odpowiednich do podjęcia eksperymentu warunkach, to jest w ciągu osiemnastu lat i jedenastu dni, to nie drobnostka! Wiecie panowie, ile to uczyni? Sześćset pięćdziesiąt osiem tysięcy sto dolarów!
— Ani na jedną chwilę nie przypuszczam, że fabryka Goldspring będzie musiała płacić tę karę.
— To też niepotrzebnie obliczamy ją już dzisiaj! — śmiał się J.T. Maston.
Do godziny dziesiątej rano mały oddziałek przebył około dwunastu mil. Po polach uprawnych zaczęły się teraz lasy, w których rosły najrozmaitsze tropikalne drzewa figowe, cytrynowe, bananowe, pomarańczowe, których kwiaty i owoce składały się w najcudniejsze bukiety o prześlicznych kolorach i zapachach. Pod wonnym cieniem tych wspaniałych drzew śpiewały i fruwały całe stada ptactwa różnokolorowego.
J.T. Maston i major nie mogli powstrzymać swego zachwytu i co chwila dawali mu wyraz w coraz głośniejszych okrzykach.
Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/132
Ta strona została przepisana.