Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/133

Ta strona została przepisana.

— Prezes Barbicane, mało czuły na podobne rzeczy, przynaglał ich do pośpiechu. Ta urodzajna kraina nie podobała mu się właśnie przez swą urodzajność. Czuł wszędzie pod kopytami koni wodę i pędził coraz dalej i coraz prędzej.
Trzeba było przejechać w bród kilka rzek, w których spotkać się było można z potwornymi, dochodzącymi nieraz do osiemnastu stóp długości krokodylami. J.T. Maston groził im swem szczudłem, ale robiło to wrażenie jedynie na pelikany i inne drobne ptactwa tych wilgotnych miejscowości, Ptaki zrywały się z hałasem, podfruwały, siadały opodal i głupkowato przyglądały się jeźdźcom.
Ale z kolei znikać zaczynali i ci mieszkańcy błot i miejscowości wilgotnych. Cieńsze już drzewa tworzyły rzadsze lasy, zarysowywały się w niewielkich grupkach na tle nieskończonych płaszczyzn, po których przebiegały spłoszone jelenie.
— Nareszcie! — zawołał Barbicane, unosząc się na strzemionach i rozglądając po okolicy. — Oto nareszcie strefa sosny.
— I dzikusów — dorzucił major.
Rzeczywiście kilka sylwet seminolesów ukazało się na horyzoncie. Zatrzymywali się, biegali na swych rączych konikach jeden do drugiego, podawali sobie widocznie jakąś wia-