Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/149

Ta strona została przepisana.

J.T. Maston do swego przyjaciela Barbicane’a.
— Bezwątpienia — odpowiedział Barbicane, ale nie dla publiczności.
— Jakto, nie otworzy pan wrót dla każdego, kto zechce podziwiać nasze dzieło?
Spodziewam się, mój Mastonie. Odlew kolumbjady, to sprawa delikatna, że nie powiem niebezpieczna, i wolę, by się ona odbyła przy zamkniętych drzwiach. Przy wyrzucaniu pocisku może być uroczystość, jeśli kto chce, ale nie wcześniej.
Prezes miał rację. Przy odlewie powstać mogły nieprzewidziane niebezpieczeństwa, a napływ publiczności utrudniałby tylko walkę z niemi. Lepiej było zachować swobodę ruchów. Nikt też nie został dopuszczony do warsztatów, za wyjątkiem delegacji członków Gyn-Klubu, która przybyła umyślnie na ten dzień do Tampa-Town. Przybył więc i Bilsby, i Tom Hunter, i pułkownik Blomsberry, i major Elphiston, jenerał Morgan i wszyscy i ci, dla których dzień odlewu kolumbjady był prawdziwą uroczystością. J.T. Maston ofiarował im się za przewodnika i nie ukrył przed nimi żadnego szczegółu. Zaprowadził ich wszędzie: do magazynów, do warsztatów i do maszyn, zmusił ich by zwiedzili po kolei wszystkie 120 pieców. Przyznać trzeba,