Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Przed nimi stała gotowa do strzału armata, na znak, który miał jej wydać inżynier.
Kilka minut przed południem, pierwsze strumienie metalu wypłynęły z pieców, zbiorniki napełniały się zwolna, ale nie otwierano ich jeszcze, by przez ten czas roztopiony metal mógł się dostatecznie przeczyścić. Wybiło południe i jednocześnie rozległ się wystrzał armatni, który błyskawicą rozpruł obłoki.
Otworzyło się jednocześnie 1200 otworów, z których 1200 strumieniami popłynęło czerwone, roztopione żelazo. Gdy podbiegły one do kraju studni, z hukiem zacęły spadać w dół na głębokość 900 stóp. Był to moment wspaniały i wzruszający. Ziemia drżała, gdy strumienie płynnego żelaza, wyrzucając kłęby czarnego dymu, spływały po wilgotnym murze, wyciskały z niego wilgoć i kłębami pary wyrzucały ją na zewnątrz.
Sztuczne te obłoki wzbijały się w górę, tworząc coś w rodzaju wulkanu, z unoszącymi się nad nim kłębami dymu. Jakiś dzikus, błądzący dokoła Wzgórza Kamieni mógłby przypuścić, ze w środku Florydy powstał nowy wulkan. A przecież nie był to ani wybuch krateru, ani trąba powietrzna, ani burza, ani żadna z tych strasznych katastrof, które zdolna jest wywołać natura. Nie, to człowiek stworzył te opary rdzawe, te pło-