Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/216

Ta strona została przepisana.

że dostaniemy kulą w łeb, która zresztą nie dla nas jest przeznaczona.
— Ach, — odpowiedział Maston żałosnym tonem, — wolałbym dziesięć kul w mojej, niż jedną w głowie Barbicane’a.
— Naprzód więc! — wołał Ardan, ściskając dłoń swego towaszysza.
W kilka chwil potem dwaj przyjaciele skryli się w gęstwinie. Był to las zarośnięty olbrzymimi cyprysami, drzewami tulipanowemi i oliwnemi, dębami i magnoljami; gałęzie drzew zczepiały się ze sobą, tworząc gąszcz, przez który trudno było przedrzeć się choćby wzrokiem. Maston i Ardan szli obok siebie, wśród wysokich traw, z trudem torując sobie drogę wśród olbrzymich ljan, rozglądając się ostrożnie poprzez liście i gęstwinę gałęzi i nadsłuchując, czy ucha ich nie dojdzie odgłos strzału. Nie mogli nawet doszukać się śladów kroków Barbicane’a i szli coraz dalej po ledwie widocznych ścieżynach.
Po godzinie bezowocnych poszukiwań, dwaj towarzysze przystanęli. Niepokój ich wzrastał.
— Zdaje się, że wszystko już skończono, — rzekł zrozpaczony Maston. — Taki człowiek, jak Barbicane, napewno nie będzie uciekał się do podstępów i zasadzek, nie będzie używał żadnych chytrych manewrów w