Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/217

Ta strona została przepisana.

stosunku do przeciwnika. Szedł zapewne prosto na strzał, lecz, że musiał przechodzić daleko od drwala, albo później oddalił się od niego, wiatr nie doniósł odgłosu wystrzału.
— Ale my, my! — odpowiedział Ardan, — my bylibyśmy napewno usłyszeli wystrzał.
— A jeśli przyszliśmy za późno? — wolał J. T. Maston w coraz większej rozpaczy.
Michał Ardan nie umiał znaleźć odpowiedzi na to przypuszczenie i obaj towarzyrze ruszyli w dalszą drogę. Od czasu do czasu nawoływali głośno bądź Barbicane’a, bądź Nicholl’a, ale ani jeden ani drugi nie odzywali się na te wołania. Wesołe stada ptaków, zbudzonych krzykiem, kryły się wśród gałęzi, a kilka przestraszonych jeleni przemknęło gdzieś w oddali.
Poszukiwania trwały znów godzinę. Większa część lasu była już zbadana i nic nie zdradzało obecności dwuch przeciwników i w głowie Ardana rodziła się już wątpliwość o prawdziwości całej tej historji lub przynajmniej wskazówek drwala. Chciał on już przerwać poszukiwania i zawrócić, gdy Maston zatrzymał go nagle.
— Cicho! — rzekł. — Tam ktoś jest.
— Jest ktoś? — zapytał szeptem Ardan.
— Tak. Jakiś człowiek. Nie porusza