Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/227

Ta strona została przepisana.

jednego, czystego dźwięku i byłby się nabawił suchot gardlanych od toastów, które musiał codziennie wznosić na cześć rozmaitych ludzi, miast i Stanów. To powodzenie byłoby upoiło każdego innego od pierwszego dnia, Michał Ardan jednak utrzymywał się w stanie rozkosznego i czarującego wszystkich podchmielenia.
Z pośród licznych delegacji, które oblegały go codziennie, najwięcej kłopotu przyczyniała Ardanowi deputacja „lunatyków“. Pewnego dnia kilku tych nieszczęśliwców, dość licznych zresztą w Ameryce, zgłosiło się do przyszłego zdobywcy księżyca z prośbą, by zabrał ich ze sobą do ich ojczyzny. Niektórzy z nich utrzymywali nawet, że znają mowę „selenitów“ (mieszkańców księżyca. Przyp. tłum.) i chcieli jej nauczyć Ardana, który z pobłażliwością traktował ich manję i przyjmował od nich nawet polecenia do ich przyjaciół na księżycu.
— Dziwna manja — mówił on następnie do Barbicane’a, uprzejmie pożegnawszy nieszczęśliwców. — Dziwna choroba, która opanowuje często ludzi bardzo inteligentnych. Jeden z najznakomitszych naszych uczonych, Arago, powiedział mi kiedyś, że istnieje wielu ludzi, skądinąd bardzo poważnych i