Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/232

Ta strona została przepisana.

ry jednak z przykrością musiał mu odmówić, tłomacząc mu, że pocisk nie może pomieścić tak dużej ilości podróżnych. J.T. Maston, zrozpaczony, zwrócił się wtedy do Michała Ardana, ale i ten odmówił mu stanowczo, powołując się zgoła na inne powody.
— Widzisz, mój drogi Mastonie, rzekł mu, przypuszczam, że nie weźmiesz mi za złe mych słów, ale między nami mówiąc, my tam na księżycu nie możemy pokazywać przynajmniej na pierwszy raz niekompletnych egzemplarzy ludzkich.
Niekompletnych?! zawołał waleczny inwalida.
— Tak, mój dzielny przyjacielu. Wyobraź sobie, że tam na księżycu znajdziemy rzeczywiście mieszkańców. Pomyśl, czy ty sam chciałbyś dać im takie wyobrażenie o tem, co się tu u nas dzieje, ucząc się, co to jest wojna, objaśniać, że poświęca się tyle czasu na to, by się wzajem zabijać, gruchotać sobie ręce, nogi i żebra i to na globie, który mógłby pomieścić sto miljardów mieszkańców, gdy ma ich tylko miljard dwieście miljonów. Nie, mój drogi, przez ciebie wyrzuconoby nas wszystkich za drzwi.
— A jeśli wy dostaniecie się tam w kawałkach, — zauważył J.T. Maston — to będziecie jeszcze bardziej niekompletni, niż ja!