Ognia!
Nadszedł pierwszy dzień grudnia, dzień decydujący, bo jeśliby pocisk nie został wyrzucony tego dnia o godzinie dziesiątej czterdzieści sześć minut i czterdzieści sekund wieczorem, trzeba byłoby czekać z górą osiemnaście lat na równie sprzyjające warunki astronomiczne.
Pogoda była wspaniała. Pomimo zbliżania się zimy słońce promieniało i w złotych blaskach kąpało tę ziemię, której trzej mieszkańcy mieli porzucić dla innego świata.
Ilu ludzi nie mogło spać tej nocy, która poprzedzała dzień tak niecierpliwie oczekiwany! Ile piersi przygniatał niepokojący ciężar oczekiwania. Wszystkie serca biły niepokojem, prócz serca Michała Ardana. Dziwny ten człowiek, zwykle tak podniecony, uwijał się teraz z miejsca na miejsce, ale nic nie zdradzało w nim zaniepokojenia. Sen miał spokojny, jak ongi generał Turenne na lufie armaty.
Od wczesnego ranka niezliczone tłumy zaległy niezmierzone pola, które otaczają Wzgórze Kamieni. Co kwadrans kolejka podjazdowa przywoziła z Tampa-Town nowe tłu-