przeróżnych likierów. A ile okrzyków, ile reklam zachęcających grzmiało z tych barów, restauracji, udekorowanych kielichami, flakonami, karafkami i butelkami o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach.
— Oto likier miętowy, — wołał na progu swego baru ochrypłym głosem jakiś stary szynkarz.
— Oto polewka z prawdziwego wina Bordeaux! — zachwalał drugi.
— Oto gin sling! — wrzeszczał trzeci.
— Oto cock-tail i brandy smash!
— Kto chce spróbować prawdziwego miętowego likieru ostatniej mody? — wołał pierwszy, wlewając ze stojących przed nim flaszek do kieliszków po kilka kropel syropu, soku cytrynowego, zielonego likieru miętowego, wody, koniaku i dorzucając do tej mieszaniny kawałki świeżego ananasa i tłuczonego lodu.
Zazwyczaj podniecające te okrzyki, zwrócone ku zaschniętym, założonym pyłem gardłom odnosiły pożądany skutek i tłumy garnęły się, zalewały bary i restauracje.
Ale w ów pamiętny dzień 1 grudnia okrzyki te były dość rzadkie. Szynkarze ochrypliby szybko, nie zaagitowawszy ani jednego gościa. Nikt nie myślał ani o jedzeniu
Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/267
Ta strona została przepisana.