która dochodziła do najwyższego stopnia napięcia.
Księżyc wypływał po przedziwnie czystym firmamencie nieba, przysłaniając w przejściu blaski gwiazd. Przebiegał właśnie jakąś konstelację i był w połowie drogi do zenitu. Każdy rozumiał jednak, iż trzeba było mierzyć powyżej celu, jak myśliwy, który celuje nieco naprzód, by trafić w uciekającego zająca.
Dręcząca cisza zaległa dokoła. Ani jeden podmuch nie przelatywał nad ziemią. Ani jeden głębszy odgłos nie przerywał ciszy. Serca nie śmiały bić. Wszystkie spojrzenia utkwione były w wylot kolumbiady.
Murchison nie spuszczał oka ze wskazówek swego chronometru i czuł, że zamknięci w pocisku podróżni liczyli również te straszne sekundy.
— Trzydzieści pięć! trzydzieści sześć! trzydzieści siedem! trzydzieści osiem! trzydzieści dziewięć! czterdzieści!! Ognia!!!
W tym momencie Murchison nacisnął palcem guzik aparatu elektrycznego, puścił prąd, iskra elektryczna przeniknęła do głębi kolumbiady.
Straszny, niesłychany, nadludzki wybuch którego nie można z niczem porównać, ani z hukiem wystrzału, ani z grzmotem, rozdarł
Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/271
Ta strona została przepisana.