Strona:Z pamiętnika korepetytora.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

powierzchowność świąteczną i radosną. Przez okna na drugiej stronie ulicy widać było choinkę, jarzącą się od świeczek, pozawieszaną złotemi i srebrnemi błyszczącemi orzechami, naokoło niej główki dziecinne, jasne i ciemne z lokami, powiewającemi w powietrzu, podskakujące jak na sprężynach. Okna całe pałały od światła, a wnętrze rozlegało się od krzyków radości i zdziwienia. Między głosami, dochodzącemi z ulicy, nie było innych jak wesołe, i tylko nasz jeden malec powtarzał z łoża boleści:
Deus meus, quare me repulisti!...
Przed bramą zatrzymali się chłopaki z szopką, i wkrótce doszedł nas ich śpiew: «W żłobie leży»... Noc Narodzenia zbliżała się, a myśmy drżeli, aby to nie była dla nas noc śmierci. Przez chwilę zdawało się nam jednak, że chłopiec oprzytomniał, bo zaczął wołać matki i małej Loli. Ale była to krótka chwila. Oddech jego był szybki, stawał się coraz szybszy; czasem ręce spróbował podnosić do głowy, ale opadały mu bezsilnie. Nie było się co łudzić: ta mała dusza była już tylko na pół między nami; coraz więcej stawaliśmy się mu obcy. Umysł jego już odszedł, a teraz on sam odchodził w jakąś ciemną dalekość i nieskończoność i nie widział już nikogo i nie czuł nic, nie czuł nawet tej głowy matki, która leżała w rozpaczy na jego nogach...
Otwierały się przed nim tajemnicze drzwi jakieś, więc w nie wchodził, nie oglądając się na nas. Każde westchnienie jego piersi oddalało go od nas. A tymczasem choroba zwyciężała, ogarniała go jak powódź zwolna, ale nieubłaganie, gasiła po kolei iskry życia. Ręce dziecka leżące na kołdrze, rysowały się już na niej z tą ciężką bezwładnością rzeczy martwych, nos jego zaostrzał się, a twarz nabierała jakiejś chłodnej powagi. Oddech stał się w końcu podobny do szeptu zegarka. Chwila jeszcze, jedno westchnienie i ostatnie ziarnko piasku miało się zsypać z klepsydry, miał być koniec...
Koło północy zdawało się nam stanowczo, że już kona, bo za-