Strona:Z pamiętnika korepetytora.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

rączce, że poduszeczka za niska. A Michaś leżał tymczasem na łóżku, ubrany już w nowy mundurek i białe rękawiczki, sztywny, obojętny i pogodny.
Włożyliśmy go wreszcie do trumny i ustawili na katafalku, a naokoło dwa rzędy świec. Pokój, w którym biedne dziecko tyle się naodmieniało słów łacińskich i naodrabiało zadań, zmienił się jakby w kaplicę, bo zamknięta okiennica nie puszczała światła dziennego, a żółty, migotliwy blask świec nadawał ścianom pozór jakiś kościelny i uroczysty. Nigdy też od czasu jak dostał ostatnie celujące, nie widziałem u Michasia twarzy, tak rozpogodzonej. Delikatny jego profil zwrócony do sufitu, uśmiechał się łagodnie, jakby chłopiec w tej wieczystej rekreacji śmierci upodobał sobie i czuł się szczęśliwy. Migotania świec nadawały twarzy jego i temu uśmiechowi pozory życia i snu.
Powoli chłopcy-koledzy jego, którzy nie powyjeżdżali na święta, poczęli się schodzić. Oczy dzieci rozszerzały się zdziwieniem na widok świec, katafalku i trumny. Może dziwiła ich rola kolegi. Oto niedawno jeszcze był między nimi, zginał się jak i oni ciężarem tornistra przeładowanego książkami, dostawał złe stopnie, odbierał łajania i nagany publiczne, miał złe udarenije, każdy mógł go pociągnąć za włosy i za ucho, a teraz leżał taki wyższy od nich, uroczysty, niedostępny, spokojny, taki otoczony światłem; wszyscy zbliżali się do niego z szacunkiem i pewną trwogą — i nawet mały Owicki, choć prymus, niewiele wobec niego znaczył...
Chłopcy, trącając się łokciami, szeptali sobie do ucha, że teraz on już o nic nie dba, że, gdyby nawet kto przyszedł, to on by się już nie zerwał, ale uśmiechałby się tak samo spokojnie, że on tam zupełnie, zupełnie może robić, co mu się podoba, szumieć, jak zechce i mówić nawet po polsku do małych aniołków ze skrzydełkami pod szyją.
Tak szepcąc, zbliżali się do szeregu świateł i odmawiali wieczny odpoczynek Michasiowi.