Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/100

Ta strona została uwierzytelniona.
—   96   —

Osłupiałymi oczyma patrzyła na jego męką wykrzywioną twarz. Chciała rzucić mu się na szyję, zakryć sobą, zasłonić przed śmiercią, szczerzącą do niego zęby i wyciągającą kościste dłonie po nową ofiarę, ale padła tylko znowu na kolana w cichej, łzawej modlitwie. Oddychał coraz trudniej, w twarzy niebyło krwi ani kropelki. Na czoło wystąpił zimny pot.
Przywołany lekarz rachował uderzenia pulsu i milczał.
Widocznie złudnym był ten płomyk życia, który zapalił się w nim po odejściu księdza, na kilkanaście minut kiedy Jadzię zobaczył.
Ale jego lampka nie wypaliła się jeszcze, bo oto w oczach pojawił się nowy, radosny jakiś płomyk.
W progu stanął spocony, bez tchu w piersi, kolega jego Józef.
— Jesteś — wyszepnął chory i z wysiłkiem wyciągnął ku niemu rękę.
Przypadł do niej Józef nieszczęsny — umierasz — jęknął, — i to ja, w zaślepieniu bez granic, przyczyniłem się do twej śmierci.... Janie, przebacz, daruj, odpuść, bo nie żyć mi dłużej, w bólu, który szarpie mi serce....
— Józiu — przemówił umierający — nie mam, nie miałem żalu do ciebie. Bolałem tylko zawsze... Opętał cię jak tylu innych przeklęty bożek tego kraju businessu... ale obudziło się serce, drgnęło sumienie....
— I ona, ona mię opętała... Przeklętą niech będzie ta godzina, w której los złączył mię z tą ko-