Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/32

Ta strona została uwierzytelniona.
—   28   —

— Pan Jan nie poznał mnie, myślał może, że to jaka rusałka zabłąkana w leszczynie...
— W istocie nie poznałem. Tak nagle wyłoniła się pani z tych krwawych refleksów...
Zachwyt przebił się w jego oczach i spędził na chwilę marę lęku, co mu obsiadła duszę.
Wyglądała prześlicznie. W oczkach niebieskich igrał jeszcze wyraz niewinnej pustoty, różowe wargi zdobił rozkoszny uśmiech. W czarnych włosach lśni się kilka żółkniejących liści dębu, z takich liści szarfa lekko zarzucona na jasno niebieski staniczek. W całej postaci urok niewysłowiony boginki leśnej, a może sarenki młodej, w której ciekawość przemogła lęk wrodzony i z rozkoszą patrzy na świat.
W lewej ręce trzymała koszyczek pełen orzechów.
— O, widzi pan, pełny koszyczek za dwie godziny. Dzieci mają więcej.
— Więc są i dzieci?...
— A tak, cała klasa. Dzień taki śliczny, może ostatni tej jesieni. Żebyś pan widział jak mi dziękowały, gdy je wyprowadziłam w góry...
Dopiero teraz posłyszał Jan gwar dziecinnych głosików, nawoływań i śmiechów, którymi rozbrzmiewały sąsiednie krzewy.
— Dziwi mię w pani to przywiązanie do dzieci. Dziewczęta w jej wieku...
— O, ja już skończyłam lat siedemnaście; nic w tem chyba dziwnego, że córka górnika, której dobroć ojca dała odrobinę wiedzy i wskazała drogę pożyte-