Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/74

Ta strona została uwierzytelniona.
—   70   —

Przenieśli omdlałego na łóżko. Po chwili był już rozebrany, a Jadzia drzącymi rękami obmywała mu zimną wodą skrwawioną głowę.
Maciej drgnął lekko, otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą twarz córki, w której odbijała się radość i nadzieja.
— A, Jadzia, — przemówił szeptem. — Słabo mi, ciemno, gdzie jestem?
— W domu, ojczulku, powróciliśmy z meetingu.
— Prawda! a pan Borzemski?
— Jestem, ojcze.
— A no, to chwała Bogu!...
Przymknął znowu powieki, i mówił dalej z widocznym wysiłkiem:
— Uknuli spisek... Strzeżcie się, panie Borzemski... Stif... Oh, słabo mi... wody!
Połknął kilka kropel, otworzył znowu oczy, ale już jakieś mętne, z wyrazem trwogi wpatrywał się w sufit:
— Stif, ruda Mery... zbrodniarze! — Jęk bolesny wyrwał mu się z piersi a ręce kurczowo targały pościel.
— Boże! co począć — łkała Jadzia. — I znowu mdleje — mówiła z trwogą wpatrując się w twarz ojca.
Jana również ogarnął niepokój. Chwilkę stał bezradny, ale to wnet minęło.
— Nie ma co, sami nie damy rady. Pilnuj go, pani, rób co możesz, ja sprowadzę lekarza.
— Nie, o nie! pan nie może wychodzić, — rzuciła się ku niemu.