Strona:Z teki Chochlika (O zmierzchu i świcie).djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez dziury nieba świecąca uśmiechem,
Zwinnych jaskółek grająca świegotem,
A mędrcy mieli serca takie lasze,
I takie wierne, tak miłośne dusze,
Że ufni w szopki wstąpili poddasze,
Wyroki Pańskie w rzewnej wielbiąc skrusze!

∗             ∗

W żłobku, na sianie, w tym przytułku nędzy
Spoczywa dziecię na śnieżystej przędzy,
I spiące słodko do Tej się uśmiécha,
Co przy nim stoi spokojna i cicha,
Snu jego będąc aniołem i strażą.
Czasem ze sianka polny kwiatek strzeli,
I zawieszony nad dzieciny twarzą,
Kielich w skrzydlatą główkę przeanieli;
A czasem kwiaty te przeanielone
Skrzydłami w wianek uroczy się splotą,
I wioną piosnką na dziecię uspione;
— Kwiaty się stają wtedy arfą złotą!...

∗             ∗

Więc zapatrzeni w tę dziecinę Bożą,
Która w tej chwili z uspienia ocknięta,
Różane do nich wyciąga rączęta,
Klęknąwszy mędrce w proch swe czoła korzą,
A przez szczeliny strzechy rój promieni
Nad ich czołami zapalił wschód słońca,
I w blaskach jego stoją przebóstwieni
Oni, co wytrwać umieli do końca!

∗             ∗