Aż dnia pewnego w onem gnieździe grozy,
Hańby i nędzy — gdy grudniowe mrozy
Srożej ścisnęły ich doli kajdany,
Zrodził się syn im — gość niepożądany!
Skroń pocałunkiem cierpkim powitana,
Ach — a tak jasna i niepokalana!
Mężczyzna wrócił znowu do dom spity;
Lecz zatrzymawszy się w progu jak wryty,
Szklannem się okiem zapatrzył w tę, która
Kolebkę dziecka huśtała ponura,
Żałośne jakieś śpiewając piosenki,
I na tę matkę już nie podniósł ręki.
Wtedy ta jędza widząc, że on stoi
U drzwi pokorny, jak ten co się boi,
I chce coś począć a niby się waha,
Wzrok pełen jadu zwróciwszy na gacha,
I z ust zsiniałych gniewne miotąc słowa:
No — wrzaśnie — Tatku! Bijże! Jam gotowa!
I czegoż czekasz? Czy ciebie kto trzyma?
Czy chleb potaniał? Czy mniej srogą zima?
Czyżem mniej głodna, zziębnięta i chora?
A ty mniej spity dziś może niż wczora?
Strona:Z teki Chochlika (Piosnki i żarty).djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.