Strona:Z teki Chochlika (Piosnki i żarty).djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Którzy na karki naszych usiadłszy żołnierzów,
Sromotnie mordowali ich — drzewcami krzyżów.
Był to widok okropny! — Salwą plutonową
Daliśmy ognia w straszną kupę mnichów ową;
Mściwie, złośliwie, z wściekłą zajadłością zbirów,
Zmietliśmy tę okropną garstkę bohatyrów,
Bo żołnierz był już bojem strudzon niewymownie,
I czuł w sercu katowską złość, a w mózgu głownie.
Potem, kiedy osiadły ciężkie dymów słupy,
Ujrzeliśmy przed sobą czarne mnichów trupy,
I potok krwi, z pod ciał tych po wschodach płynący,
— I w głębi kościół czarny, ponury, milczący.

Razem z całym plutonem, krocząc jakby senny,
Wszedłem do tej świątyni. Był to gmach kamienny,
Ponury, pełen dymów smętnego jałowcu,
A cicho wewnątrz było, jak gdyby w grobowcu,
I jak w grobowcu zimno. Ołtarzowe świece
Migały chorym blaskiem, jak one gromnice,
Co na mogiłkach wiejskich płoną w dzień Zaduszek.
U wielkiego ołtarza stał kapłan staruszek;
Do ofiarnego stołu obrócony twarzą,
W ornacie, w pośród świec tych, co się smętnie jarzą,
Samotny tak jak palec, i bielszy od mleka.
A wzrostem po nad miarę wyniosły człowieka,
Stał kończąc Służbę Bożą — zatopion w modlitwie,
— Jak gdyby ani wiedział o wrogu i bitwie.

Okropne to wspomnienie tak mi się w mózg wpiło,
Że go już ztamtąd żadną nie wydobyć siłą,