Przeplatając swych hymnów tkaninę misterną,
To bezbrzeżną rozkoszą, to tuhą bezmierną,
To przyspiesza swych dumek rytm, to znowu utnie;
A skarzy się tak słodko, a płacze tak smutnie,
Że skołysani czarem tej uroczej pieśni,
Zamilkli w swych gniazdeczkach śpiewakowie leśni,
Że wietrzyk przestał szumieć, a drzewa i wrzosy
Rzęsistemi się łzami rozpłakały rosy, —
Że się fale strumyka stały czystsze, łzawsze,
I cały bór się głębiej zadumał niż zawsze! —
Słowik skończył swą piosnkę, a wnet długouchy:
— „Nie źle — zaryczy — nie źle! Nabieram otuchy!
Mamy głosik niezgorszy! Jak na dyletanta
Wcale waszmości gładko poszły te andanta.
Z czasem wyjdziesz na ludzi artysto kochany,
Ale potrzeba pracy — pracy niesłychanej!
Bo zmarnować głos taki, toby było szkodą,
I talent trza koniecznie połączyć — z metodą! —
Owoż więc moja rada, byś tak ze dwa roczki
Uczył się solfiowania u tej burej kwoczki,
Co mieszka u nas w kojcu; — Oto ci dopiero
Artystka! — Jak ta spiewa! — Niech ją djabli bierą!“