Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 024.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzeba się nam będzie niezadługo zabierać, kobiety już musiały dojść.
Umilkli nagle, gdyż zjawił się jakiś chłop i zaczął krzyczeć:
— Zgasić ogień, a toć łunę widać aż na polach!
W mgnieniu oka zawalono ziemią ognisko i zadeptano, a po chwili ruszyliśmy w jakimś znowu niewiadomym dla mnie kierunku.
— Czy to jeszcze daleko? — spytałem jakichś cieni, przechodzących obok bryczki.
— Nie bardzo, za jakie dwa pacierze staniemy na miejscu.
Nie mogłem już dojrzeć gwiazd. Nad głowami tylko szumiały cicho drzewa, i w leśnych mrokach rozlegały się przytłumione rozmowy i ciężkie odgłosy kroków. Jechaliśmy gęsiego i noga za nogą przez takie błota, topiele i trzęsawiska, że zaledwie w godzinę zdołaliśmy się przedostać na jakieś niewielkie wzgórze, dosyć rzadko porośnięte rozłożystemi drzewami, a otoczone nieprzebytem bagnem i wodami.
— Chwała Bogu, jesteśmy już na miejscu! — zawołał ktoś z radością.
Na wzgórzu płonęło kilkadziesiąt bujnych ognisk i wrzało jak w ulu, a gdzieś w samym środku obozowiska chwiały się zapalone łuczywa i trzaskały siekiery.
— Stawiają ołtarz i co potrzeba — objaśnili mnie.
— A czy księża już są?
— Dopiero nade dniem przyjadą.
Dałem koniowi obroku i poszedłem między ludzi.