Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 037.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wójta poznałem kiedyś w Warszawie, jeszcze w dniach wolnościowych, więc przywitał mnie bardzo serdecznie i po krótkim wypoczynku zaprosił do obejrzenia gospodarstwa. Zamożność i doskonałe gospodarowanie znać było na każdym kroku; żyta sięgały do strzech i czerniały, niby bór, koniczyny były po pas, a w podwórzu, obudowanem w zamknięty czworobok, aż roiło się od gęsi, kur, kaczek i trzody chlewnej. Cztery tęgie krowy wychodziły właśnie na podwórze, pędzone przez maleńkiego chłopaka w płóciennej, białej katance.
— Mój wnuczek! Franuś, a chodźże do nas! — Ale Franuś śmignął w inną stronę.
— Niezwyczajny obcych, to się wstydzi. A to moja córka i gospodyni! — wskazał na wysoką kobietę, idącą ze szkopkami ku oborze. — Żona umarła mi już dawno.
Zaprowadził mnie do byczka, stojącego w osobnej zagrodzie.
— Dostałem za niego nagrodę w Lubartowie na wystawie — rzekł z dumą.
Obejrzałem jeszcze jakąś dostojną maciorę, otoczoną licznem potomstwem, obejrzałem duży sad, prowadzony bardzo starannie i pełen owoców.
— Mój zięć się na tem rozumie, był we dworze przy ogrodniku.
Zwróciłem uwagę na stos bali, przykrytych spadzistym dachem.
— Na dom dla mojego najmłodszego, drzewo suche, jak pieprz.
— Czy służy w wojsku?