Strona:Z ziemi chełmskiej (Reymont) 104.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

I jakby na stwierdzenie wierzeń, gnieździ się na tej górze jakieś »zło«, które już od wielu, wielu lat posiewa dokoła zatrute ziarna nienawiści, krzywdy i nieszczęścia, a ten posiew wschodzi, plonuje i rozlewa się całem morzem łez, krwi i cierpienia.
Było już dosyć późno, i z racyi piątku cały Chełm pachniał szabasowymi specyałami. Ulice były puste, sklepy pozamykane, a tylko tu i ówdzie poza rozjarzonemi szybami kiwały się stare, pobożne głowy.
Nazajutrz od samego rana wyszedłem na miasto.
Po nocnej burzy nie było już ani śladu, pogoda zrobiła się wspaniała, błękit nieba lśnił niepokalany, kopuły cerkwi grały w słońcu barwami złotemi, a z pól zawiewał wietrzyk, pachnący skoszoną koniczyną. Ale samo miasto, pomimo prześlicznego położenia, jest brzydkie, ladajako zabudowane, straszliwie brudne i literalnie zapchane żydowskimi kramikami: ot, zwykła nasza powiatówka, składająca się z jednej dosyć szerokiej ulicy, która się ciągnie grzbietem wzgórza do stóp katedry, i z kilkudziesięciu zaułków, rozrzuconych bezładnie po stromych zboczach. Imponująca jest tylko liczba cerkwi, ich ogrom i wspaniałość; naturalnie, że wszystkie są świetnie wyposażone i stoją pustkami, gdyż prawosławnych nie starczy na zapełnienie chociażby jednej. Za to kościół katolicki, liczący przeszło piętnaście tysięcy parafian, nie może pomieścić swoich wiernych nawet zwykłego dnia na mszy. Ale taka już nasza dola: »Jednemu szydło goli, a drugiemu i brzytwa nie chce«, mówi przysłowie.
Dawna katedra unicka, przerobiona po znie-