Strona:Zachariasiewicz - Marek Poraj.djvu/41

Ta strona została przepisana.
II.

Na wyniosłéj, otwartéj górze stał młody człowiek i patrzał z wytężeniem w dolinę.
Słońce wrześniowe oświecało cudownie wąską dolinę gór karpackich. Na samym dnie wił się strumyk jak jasny promyk słoneczny, zacieniony po bokach ciemnemi smugami drzew i ogrodów zagrody. Liczne chatki osiadły po obu brzegach i wyglądały z góry jak stadko owiec pijących wodę. Wśród tego stadka wznosiła się jakby pasterz, mała cerkiewka o trzech kopułkach. Patrzała ona z tęsknotą na góry pobliskie, bo ztamtąd pochodziły jéj cztery węgły. Zeszły one do doliny, aby dla mieszkających tam ludzi dać przybytek Boga — sąsiadki i przyjaciółki a nawet i krewni pozostali na górze, aby i tam świadczyć podróżnym i przelatującym orłom o potędze wielkiego Stwórcy!...
Młody człowiek stał długo oparty na górze i wodził okiem po dolinie. Często przykładał rękę do czoła, i z wytężeniem wpatrywał się w odległy, tuż nad wioską czarno rysujący się kształt budynku.
Zdawało się, że ujrzał coś, czego wyglądał, bo blada twarz jego ożywiła się i oko zabłysło. Pomarzył słodko chwilę a potem zaczął się spiesznie spuszczać z góry ku dolinie.
Dopiero teraz, gdy cała postać jego była w ruchu można było widzieć, że jeden rękaw od krótkiego kontusika wisiał bezwładnie. Biedny, snać gdzieś w życiu obozowém postradał rękę!